Wspomnienia Wandy Melcer; drugiej żony Teodora Sztekkera opublikowane wkrótce po jego śmierci na łamach Expressu Lubelskiego i Wołyńskiego.
Wielu zarzucało Melcerowej próbę zbicia kapitału na śmierci byłego męża. Dla nas jej wspomnienia są cennym źródłem informacji o życiu, zwyczajach i przede wszystkim osobowości Teodora Sztekkera. Poniżej możecie przeczytać pierwszą część wspomnień. Wkrótce zamieszczę kolejne części
Osiem lat temu przyjaźniłam się bardzo z ludźmi (dziś już ich niema w Warszawie), dla których jedną z największych rozrywek było chodzenie do cyrku na walki. Wciągnięta przez nich entuzjastycznie w wir zainteresowań o pierwsze drugie nagrody, o walki rewanżowe, odwety i spotkania, oddychałam razem z nimi przez miesiąc podniecającą atmosferą cyrku. Był to zresztą świetny turniej, podczas którego tak wszystkich interesował długoręki olbrzym Pinecki ze swojemi morderczemi nelsonami, Teodor Sztekker, nie mający jeszcze wtedy lat trzydziestu. Chociaż wcale się nim wtedy nie interesowałam. Wbił mi się jednak w pamięć, siedzący w płaszczu na bandzie, i patrzący chmurnie, bez uśmiechu na tłoczącą się publiczność. Poznanie się nasze nastąpiło najzupełniej przypadkowo, chociaż bywałam wtedy na walkach prawie codziennie. Pisałam mianowicie jakieś krótkie szkice o cyrku do jednego z pism i był mi potrzebny autentyczny wywiad z którąś z osób działających. Zdawało mi się że ze słów, najcelowiej nawet obliczonych na efekt zdołam jednak wyciągnąć prawdziwy sens. Ktoś z plastyków, znający atletów zwrócił się wtedy o ile sobie przypominam do Pineckiego i podał mój adres. Pinecki był chory. Zamiast niego przyszedł Sztekker.
Miałam wtedy mały pokój, do którego prowadziły wyjątkowo niskie drzwi. Służąca wprowadziła Teodora Sztekkera, miał na sobie jasny garnitur, było lato. Zdaje mi się, że musiał się chyba pochylić, wchodząc, w każdym razie wypełnił zaraz swoją osoba całe drzwi. Ponieważ najbardziej tajemniczą sprawą w walkach był nelson Pineckiego, zapytałam się, jak to się właściwie robi i dlaczego to jest takie niebezpieczne. Rozejrzał się po pokoju, za czemś, na czem mógł by mi to zademonstrować. W małym pokoju był równie mały piecyk i długa od tego piecyka rura. Na tej rurze od piecyka, uważając za szyję nieobecnego wroga pokazywał mi wtedy Teodor Sztekker jak się zakłada podwójny nelson.
Turniej się skończył, Sztekker wyjechał, korespondowaliśmy jednak ze sobą przez cały czas jego podróży. W parę miesięcy później przyrzekliśmy sobie że się pobierzemy. Jednak oboje nie byliśmy wolni, a rozwikłanie tej sytuacji trwało jeszcze przeszło rok. Ślub nasz nastąpił w 1928 roku.
Dlaczego zostałam żoną Teodora Sztekkera?
Pytanie to było mi tak często stawiane przez cały czas naszego pożycia, że chyba trzeba kiedyś na nie odpowiedzieć. Ludzie życzliwi dziwili się, dlaczego usposobienia tak różne i dwa tak różne zawody jak atlety i powieściopisarki mogły jednak na przeciąg lat kilku wytworzyć harmonijne współżycie. Nieżyczliwi, takich było oczywiście dużo więcej. mieli inne powody do zadawania pytań. Postaram się określić bliżej te powody. I chociaż powrócę jeszcze do ustosunkowania się ludzi do Sztekkera, chciałabym tu zaznaczyć od razu że ustosunkowanie się to było przeważnie fałszywe. Tak, jak publiczność w cyrku opiera swój stosunek do walk na fałszywych zupełnie przesłankach, krzycząc „bujda” albo waląc brawo w zupełnie nieodpowiednich miejscach, tak i prawie wszyscy ci, którzy stykali się osobiście z Teodorem Sztekkerem sądzili go bardzo jednostronnie i widzieli w nim właściwie te tylko cechy charakteru, które widzieć chcieli, nie zwracając zupełnie uwagi na inne. Co więcej, widziano w nim pewien upostaciowany typ szczęśliwca losu, podczas kiedy w gruncie rzeczy los jego był głęboko tragiczny, tak, jak tragiczna jest jego śmierć.
Zawód współczesnego atlety!
Oglądałam go z bliska i wiem, co o nim myśleć. Pamiętam w pierwszych miesiącach po naszym ślubie, kiedy widziałam Sztekkera w domu, jak ćwiczył, jakie dziwne wrażenie robiły na mnie ćwiczenia, które wykonywał. Stał w trykocie kąpielowym. do polowy zakryty szafą, w ten sposób, że spoza szarfy widziałam tylko jego nagą rękę do łokcia, która wykonywała dziwne, niesamowite jakieś ruchy. Te obrotowe ruchy kiści służące widać do wyrobienia jakiejś osobnej grupy muskułów, nie służyły zapewne do żadnego innego celu i nie były do niczego potrzebne w codziennem życiu. Były to ruchy fachowe, wyodrębniające miały swoje odrębne wyrachowanie i nikomu innemu służyć nie mogło.
To była w swoim rodzaju rewelacja. Cóż dziwnego, że ci ludzie, naznaczeni jakiemś specjalnem piętnem i w ten sposób wyodrębnieni żyją i w codziennem życiu inaczej i że ich zawód częściowo ich zbliża, a częściowo izoluje od reszty społeczeństwa? Proszę sobie przypomnieć teraz obłąkanie Pietrowa, tragiczną śmierć Bryły, który rzucił się z okna czwartego piętra, pozostawiając żonę i małego synka, dołączyć do tego szeregu innych, których w tej chwili pamięć moja nie umie zanotować i zamknąć szereg śmiercią spowodu obrażeń wewnętrznych trzydziestosiedmioletniego Teodora Sztekkera a może ten zawód w trochę innem pokaże się świetle.
Przypuszczam, że jestem jedną z nielicznych osób, które najlepiej znały Sztekkera. Nie ukrywał przede mną niczego, znałam dokładnie koleje jego życia i jego charakter, ten charakter męski i niezwykły, który zapewniłby mu na pewno dobre miejsce wszędzie tam, gdzieby go los postawił. Nie ukrywam bynajmniej, że bardzo gorąco pragnęłam, żeby był porzucił swój zawód, kiedy bliżej się zapoznałam z jego niebezpieczeństwami. Było Już jednak za późno, Sztekker tkwił zbyt głęboko w tem wszystkiem, co się wiązało z jego fachem, a okoliczności życia tak się złożyły, że odwrót był niemożliwy. Zewnętrzny bieg jego życia zbyt dobrze jest znany, żebym go miała tu powtarzać. Sztekker jednak nie tylko był wykształcony, inteligencja jego i zdolności orjentacyjne były wprost niezwykłej miary. On sam wprawdzie opowiadał zawsze o sobie anegdotkę, jak jego ulubiony profesor w szóstej klasie gimnazjalnej mówił do niego: Ty, chłopaku, do wszystkiego jesteś uzdolniony…i dodawał: oczywiście, oprócz do czegoś dobrego.
Zdolności były naprawdę duże we wszystkich kierunkach. Pamiętam, kiedy byliśmy w któremś z wielkich muzeów berlińskich w sali sztuki francuskiej i ja zwróciłam jego uwagę na jakiś portret Courbeta. Wtedy Sztekker rozejrzał się po sali i powiedział: Patrz, tu jest drugi obraz Courbeta. Ponieważ obraz ten był malowany cokolwiek odmienną metodą, a i podpisu nie było, zdawało mi się że malował go kto inny. Sprzeczając się, zajrzeliśmy do katalogu: okazało się, że Sztekker miał rację.