Skręciłem zza gmachu Teatru Słowackiego i szedłem Plantami do domu. W nocy było tu pusto i cicho. W świetle lamp elektrycznych drzewa i liście wyglądały jak dekoracje teatralne. Widniejące gdzieniegdzie mury kamienic robiły wrażenie tekturowych makiet. Powietrze nasycone zapachem niedawnego deszczu i świeżością nocy. Planty bez ludzi przypominały cmentarz.
Przede mną w odległości kilkudziesięciu kroków rozległ się krzyk kobiecy. Trzasnęły gałęzie, zaszumiały liście i usłyszałem kilka głuchych uderzeń. Potem jęk stłumiony czyjąś dłonią i upadek ciała na ziemię.
W pierwszej chwili ogarnął mnie zwykły strach i nogi wrosły w ziemię. Jestem słaby i małego wzrostu co tłumaczy moją niechęć do wszelkiego rodzaju awantur ale wrzasnąłem z całej siły
-Milicja ratunku!!!
W odpowiedzi usłyszałem czyjś śmiech i w następnej sekundzie gwałtowny cios w podbródek zamknął mi usta otwarte znów do krzyku. Prawie jednocześnie uderzenie w tył głowy zwaliło mnie z nóg.
Wówczas zjawił się on – Kwadratowy Pan. Nadejścia jego nikt nie zauważył. Przybysz chwycił dwóch młodzieńców za karki i uderzywszy wzajem o siebie głowami cisnął za siebie. Klasycznym chwytem zapaśników zastosował przerzut przez ramię w stosunku do trzeciego młodzieńca. Zaatakowany trzymając nóż w ręku przeleciał pięknym łukiem ponad głową Kwadratowego Pana i trzasnąwszy ciałem o drzewo, opadł miękko jak mokra szmata na ziemię…Trzech pozostałych napastników widząc groźnego przeciwnika zastosowało zbiorowy atak. Dwóch uwiesiło się u ramion, trzeci schwycił Kwadratowego Pana za gardło i zamierzył się kastetem. Cios jednak nie padł ponieważ napadnięty uderzeniem kolana odrzucił od siebie napastnika a dwóch pozostałych zamknął w swoich ramionach jak w żelaznych obręczach. Siła uścisku musiała być olbrzymia skoro twarze napastników momentalnie zsiniały. W następnej chwili obaj zsunęli się bezwładnie z ramion Kwadratowego Pana.
Kwadratowy Pan nie był wysoki a jednak te kwadratowe rozmiary jego ciała czyniły zeń olbrzyma. Z powodu upalnej nocy nie miał na sobie marynarki. Rozerwana w walce na strzępy koszula ujawniła potężne muskuły pokrywające tors i ramiona na kształt guzów i sęków. Nadmiernej szerokości plecy pochylone były z lekka naprzód. Cienki w pasie jak osa miał wspaniale rozwinięta klatkę piersiową. Grozę jego potężnej postaci łagodziła dobroduszna twarz o twardych, regularnych rysach. Niebieskie, mazurskie oczy patrzyły na przeciwników bez nienawiści, lecz z uwagą i pewną troską. Wyglądało to jakby zastanawiał się czy nie nazbyt brutalnie obszedł się z młodzieńcami i czy nadmiarem sił nie uczynił im zbyt wielkiej krzywdy. Uderzony kolanem tarzał się po ziemi. Dwaj zduszeni ramionami leżeli cicho i spokojnie. Młodzieniec z nożem, który trzasnął o drzewo podnosił się właśnie brocząc krwią z rozbitego nosa. Wreszcie ostatni z bandy wyrzuceni w powietrze przez Kwadratowego Pana znikali między drzewami uciekając chyłkiem.
-niech pan się im przyjrzy- powiedział- najstarszy nie ma chyba nawet dwudziestu pięciu lat!
-pozwoli pan że się przedstawię i podziękuję.
Wymieniłem swoje nazwisko. Kwadratowy Pan zauważył pogodnie- przedstawienie skończone i chyba pójdziemy do domu. Uważam że będzie dobrze jak odprowadzę pana.
Przyjąłem z wdzięcznością propozycję i ruszyliśmy. Rzecz jasna że zaprosiłem swojego wybawcę na szklankę mocnej herbaty i w czasie pogawędki dałem wyraz swojemu zdumieniu że jest obdarzony tak wielką siłą i wspaniałą budową ciała.
Kwadratowy Pan uśmiechnął się skromnie i objaśnił
-ja proszę pana byłem przed wojną zawodowcem i brałem udział w wielu turniejach zapaśniczych. Lepiej się wtedy żyło bo dziś nie ma takich turniejów.
Zaprzeczyłem żywo powołując się na ruch amatorski w tej dziedzinie sportu ale mój rozmówca machnął lekceważąco ręką.
-to nie to proszę pana. To nie to… Inna technika, inny sposób prowadzenia walki a przede wszystkim ciała nie mają nasi amatorzy. Ręce jak patyki, karki jak u dzieci i naprawdę nie ma na co patrzeć. Nic dziwnego że publiczność nie dopisuje. Był podczas Dni Krakowa ostatni turniej zawodowców. Na pewno pan o nim słyszał.
-szkoda tylko że te imprezy nie miały charakteru sportowego- zauważyłem.
-jak to?
-proszę mi darować ale wszyscy wiedzą że walki zawodowców były zawsze umowne.
Kwadratowy Pan poczerwieniał nagle i oburzył się
-nigdy ten lepszy- zawołał- nie będzie leżał pod tym gorszym! Owszem zdarzały się wypadki z drugorzędnymi zapaśnikami że walki odstawiali na pokaz, że zwycięstwo ich było lipne. Ale czołowi atleci nigdy nie oddali by nagrody gdyby menadżer lub kolega o to poprosił. Między nami panowała zasada „idź i weź”. Czy pamiętali by ludzie o Zbyszku Cyganiewiczu gdyby się kładł przed przeciwnikami? Albo o Władysławie Pytlasińskim? Albo o Teodorze Sztekkerze? Znałem ich jak również wielu innych zagranicznych zapaśników i śmiech mnie ogarnia gdy słyszę że walki były umowne. Przecież sława niezwyciężonego zapaśnika przynosi pieniądze właśnie dlatego że zapaśnik jest niezwyciężony!
-a walka między asami? Cyganiewicz nie mógł walczyć z Pytlasińskim mimo dużej różnicy wieku. Ale Cyganiewicz walczył ze Sztekkerem w 1924 roku w Warszawie i walka była nierozstrzygnięta. Pan sądzi że to lipa? Pan sądzi że Sztekkerowi starczyło by pieniędzy na opłacenie Cyganiewicza aby walka była nierozstrzygnięta? Cyganiewicz był wtedy milionerem i to dolarowym. Amerykanie szaleli za nim. Najdziksze chłopy z Texasu i Arizony , silne jak mustangi fruwały dosłownie po arenie w rękach Cyganiewicza. Ten człowiek miał nie tylko wypracowaną technikę i siłę. On się już taki urodził.
Opowiadał mi Władysław Pytlasiński że kiedy w zenicie sławy przyjechał do Krakowa z turniejem zapaśniczym, w hotelu odwiedził go szesnastoletni uczniak w wytartym kubraczku. Nieśmiało zapytał go co należy zrobić aby zostać atletą i zapaśnikiem. Pytlasiński który wybierał się właśnie do restauracji na obiad widząc zmizerowaną twarz chłopaka i zapadłe policzki wziął go ze sobą. Kiedy kelner postawił przed nim talerz z kotletem wieprzowym, chłopakowi łzy stanęły w oczach. Okazało się że był to jego pierwszy kotlet w życiu. Minęły lata. Pytlasiński zaopiekował się chłopakiem, który pochodził z bardzo biednej rodziny. Widział w nim potencjał na pierwszorzędnego zapaśnika. I nie omylił się. Jak się zapewne Pan domyśla był nim Zbyszko Cyganiewicz. Brat jego Władysław również był atletą i zapaśnikiem. Miał nawet foremniejszą postać i również wyjechał – do Ameryki po sukcesy i dolary. Zdobył je ale już nie takie jak Zbyszko, który w ciągu dwudziestu lat kariery zapaśniczej nie miał ani jednej porażki. Raz wydarzył mu się co prawda śmieszny przypadek ale to nie była walka publiczna. Potwierdza to zresztą regułę że ten najmocniejszy trafi zawsze na silniejszego.
-nie słyszałem o tym aby ktokolwiek pokonał Zbyszka Cyganiewicza-zauważyłem zaciekawiony wspomnieniami Kwadratowego Pana. Ten uśmiechnął się dobrodusznie i ciągnął dalej.
-bo wypadek znany jest tylko nam, zawodowcom. A my umiemy być dyskretni. Po co szkodzić koledze? Było to na kilka lat przed II Wojną Światową. Cyganiewicz zawadził o Polską objeżdżając ze swym turniejem Europę. Chodziło mu nie tylko o pieniądze na które był zresztą łasy ale o połów gwiazd. Bo widzi pan, turnieje trzeba odświeżać. Publiczność lubi nowych, nieznanych zawodników z których nie jeden wyrasta na asa. Cyganiewicz jako menadżer turnieju wyszukiwał takich w różnych krajak i zabierał ze sobą do Ameryki. Tam ich szkolił i puszczał na arenę. Naturalnie musieli mu się opłacać według umowy bo nic za darmo na tym świecie. Nie każdy jest Pytlasińskim, który rozdawał pieniądze na prawo i lewo i zmarł w nędzy. Otóż objeżdżając Polskę dowiedział się Cyganiewicz że pod Wilnem w jakiejś wsi czy folwarku żyje gajowy o którym mówią że jest silny jak tur. Różni ludzie bają i często z igły robią widły ale na wszelki wypadek Cyganiewicz pojechał do tej wsi. Chłopak, niby ten gajowy w istocie był wielkoludem. Wzrostu miał dwa metry , trzydzieści. Odpowiedniej szerokości plecy i długie ręce jak łopaty. Liczył niespełna dwadzieścia pięć lat. Lekko podnosił krowę lub konia. Kiedy Cyganiewicz wyprowadził go na murawę i chciał wypróbować jego zdolności zapaśnicze długo musiał mu tłumaczyć na czym polega przepisowa walka i że należy przeciwnika przygwoździć łopatkami do ziemi. No i wzięli się za bary. Świadkowie, a było z Cyganiewiczem kilku turniejowców opowiadali potem że mistrz świata w walce francuskiej i wolno-amerykańskiej niezwyciężony Zbyszko Cyganiewicz zachowywał się jak dziecko w rękach tego wiejskiego chłopaka. Na nic się nie zdały piruety i specjalne chwyty, które zastosował Cyganiewicz. Przeciwnik był jak skała. Chyba dynamitem można było go z miejsca ruszyć. A kiedy Cyganiewicz kazał mu siebie atakować, chłopak stłamsił go, utytłał w ziemi i zdusił tak że o mało żebra nie popękały.
Dwa tygodnie chodził Cyganiewicz oblepiony plastrami bo murawa była ostra i gdzie niegdzie żwir się znajdował. Chłopak siedział przy jego łóżku zalewając się łzami ze strachu i żalu. Nie mógł zrozumieć że to był egzamin, który zdał znakomicie i bał się wciąż aresztowania za bójkę. Zadowolony jako menager Cyganiewicz zabrał potem swego zwycięzcę do Ameryki. Po dwóch latach treningów i ćwiczeń nowy zapaśnik zasłynął pod nazwiskiem Talun. Istotnie tak się nazywał. Pół Litwin, pół Polak. I wie Pan że w walce francuskiej nie był dobry. Brakowało mu elegancji i ruchliwości. Poza tym był za mało inteligentny na tego rodzaju walkę. Zbyt często stosował niedozwolone chwyty. Za to celował w „amerykance”. Kiedy zdarzało się że przeciwnik go rozzłościł, to takiego pechowca wynoszono z areny, bo o własnych siłach nie mógł się pozbierać. Brutalna to jest walka i nie sportowa. Dlatego Pytlasiński, który był zawsze fair w walce nie wybrał się za ocean.
-mówił Pan że Pytlasiński zmarł w nędzy? Jak to się stało i gdzie? Spytałem porwany narracją Kwadratowego Pana.
-Gdzie? W Warszawie. Kiedy Pytlasiński miał blisko 70 lat został instruktorem wychowania fizycznego. Na ulicy Ciepłej pod numerem trzynastym znajdowała się sala gimnastyczna z materacami do walki i tam nasz słynny zapaśnik uczył młode pokolenie ćwiczeń i chwytów. Pobierał za to 140 zł miesięcznie. Z czego musiał utrzymywać siebie i żonę. Za czasów swojej młodości kiedy pojechał na turniej do carskiej Rosji pobierał pięćset rubli za każdą walkę w Petersburgu. Kwiatów dostawał tyle co primadonna baletu. Dyrektor cyrku ogłaszał co dzień z areny że kto wytrzyma w walce z Pytlasińskim 10 minut dostanie pięć tysięcy rubli nagrody. Wielu było amatorów zwłaszcza spośród rzeźników i burłaków rzecznych. Z pewnością nie jeden był może silniejszy od Pytlsińskiego, ale nie umiał swojej siły wykorzystać bo nie znał sposobów walki. Kładli się więc na arenie po dwóch lub trzech minutach. Jednemu się udało przeciągnąć walkę aż do 9 minuty. Pytlasinski zastosował jednak swój ulubiony chwyt i grzmotnął przeciwnikiem o ziemię aż zadudniło w cyrku. No ale ja gadu gdu a tu już trzecia w nocy- zauważył Kwadrtowy Pan podnosząc się z miejsca. Odprowadziłem swojego wybawcę do przedpokoju. Jeszcze raz podziękowałem i pożegnałem. Kiedy drzwi zamknęły się za nim spostrzegłem że właściwie nie znam jego nazwiska ani adresu bo podał je niewyraźnie.
Od przygody z chuliganami minęło kilka lat i jakoś nie spotkałem Kwadratowego Pana. Prawdopodobnie wyjechał z Krakowa. Aż niespodziewanie spostrzegłem go jak skręcał z Rynku! Ale to już inna historia…
KONIEC
(Przekrój 1956)
Aleksander Olszakowski
O CYKLOPIE SŁÓW KILKA…
Podczas rozgrywanego we Lwowie turnieju zapaśniczego, licznie gromadząca się publiczność mogła podziwiać zmagania znanych i